Za kilkanaście lat będziemy pracować nie 40, lecz 16-24 godziny tygodniowo. Pracodawcom może się to nie podobać, ale cóż… prawa matematyki są nieubłagane.
Jeremy Rifkin to jeden z bardziej znanych amerykańskich politologów i ekonomistów. W grudniu w wywiadzie dla Gazety Wyborczej, stwierdził: „Na początku rewolucji przemysłowej mieliśmy 72-godzinny tydzień pracy. Potem było 60 godzin, dziś jest około 40. A płace cały czas rosły i konkurencyjność europejskiej czy amerykańskiej gospodarki też rosła. Robotnicy w krajach rozwiniętych pracują dziś blisko dwa razy krócej niż ich dziadkowie sto lat temu i zarabiają wielokrotnie więcej. Ta droga się sprawdziła, więc trzeba nią iść”.
Peter Drucker, amerykański guru zarządzania, jest w swoich wypowiedziach nieco mniej radykalny. Ale i on się zgadza z główną tezą: za kilkanaście lat rynek pracy nie będzie w stanie wchłonąć tylu roboczogodzin, co dziś. Wchłonie dwie trzecie, a może tylko połowę. Tą zmniejszoną liczbę trzeba będzie inaczej podzielić.
Dlaczego tak się dzieje i dlaczego niechybnie czeka nas krótszy tydzień pracy? By zrozumieć ten mechanizm, spróbujmy przez chwilę zapomnieć o tym, że w Polsce produktywność przeciętnego robotnika jest dużo niższa niż na Zachodzie. Faktycznie, by dzisiaj wyprodukować tyle samo co Niemiec czy Duńczyk, Polak musi pracować więcej godzin. Ale zdecydowane skracanie tygodnia pracy czeka nas prawdopodobnie dopiero za kilkanaście lat. Kiedy? To zależy od rozwoju nowych technologii (może pojawi się kolejna taka rewolucja jak internet?), siły związków zawodowych, pozapłacowych kosztów pracy i kilku innych nieprzewidywalnych czynników. Wszystkie one mogą skracanie tygodnia odwlec albo przyspieszyć, ale tego procesu nie zatrzymają.
Pół wieku temu co trzeci Amerykanin pracował jako robotnik w fabryce. Dziś pracuje w niej co siódmy, choć te same fabryki produkują dziś o wiele więcej i lepiej niż kiedyś. Roboty i komputery wyparły człowieka.
Do niedawna ci, którzy tracili zatrudnienie w produkcji, najczęściej znajdowali je w usługach. Tam wciąż człowiek mógł więcej niż maszyna. Ale i to się zmienia. Z usług bankowych zaczynamy korzystać przez internet, więc zmniejsza się zapotrzebowanie na kasjerki. Zamiast naprawiać buty, taniej jest kupić nowe, więc liczba szewców spada. Tak samo jest w każdej niemal dziedzinie usług – bo jak się okazuje nawet operację serca robot wykonuje już czasem lepiej niż lekarz.
Jest więc mniej miejsca w usługach, ale za to rozwija się branża informacji, edukacji, komunikacji. Tyle że i tutaj każdy myśli o tym, jak zautomatyzować wszystkie procesy, jak obniżyć koszty pracy ludzkiej. Przykładem e-learning.
W przyszłości zapotrzebowanie na ludzką pracę będzie więc maleć. I to nie tylko – jak do niedawna sądzono – na pracę robotników. Potrzeba będzie mniej pilotów (bo coraz doskonalsze będą te automatyczne), tłumaczy (prace nad robotem – tłumaczem symultanicznym już trwają), albo inżynierów produkcji. Oczywiście będą powstawały nowe zawody, ale wielu ekspertów ma wątpliwości, czy wchłoną tyle osób, ile będzie bez pracy.
Pracy ludzkiej będzie potrzeba mniej. Za to wartość globalnego bogactwa będzie rosła, bo rosła będzie produktywność fabryk, zakładów usługowych czy innych organizacji i firm. Rosnąć będą więc dochody poszczególnych firm, a jednocześnie maleć koszty pracy w tych firmach. To miła wiadomość dla przedsiębiorców. Ale ten fakt ma drugie dno: wzrost bezrobocia. Bo skoro na rynku jest zapotrzebowanie na znacznie mniejszą ilość pracowników, pozostali muszą pozostać bez zatrudnienia.
Mogą oczywiście zakładać własne firmy, stać się jednoosobowymi przedsiębiorstwami. Ale – choć prawdopodobnie wzrośnie liczba samozatrudnionych – to nie każdy ma żyłkę przedsiębiorcy.
Wzrosną więc dochody przedsiębiorców, ale wzrośnie też znacznie bezrobocie. A taka sytuacja na dłuższą metę jest niebezpieczna dla gospodarki. Rządy, by ten problem rozwiązać, zaczną prawdopodobnie zmniejszać tygodniowy czas pracy. Wszak jeśli spada zapotrzebowanie na pracę pilotów samolotów, a liczba samych pilotów nie spada, są możliwe dwa scenariusze. Albo część pilotów pozostanie bez pracy, albo wszyscy będą pracowali nie 5 a 4 lub 3 dni w tygodniu. Bo co prawda pilot może się przekwalifikować na tłumacza, ale skoro spada też zapotrzebowanie na czas pracy tłumaczy? Identyczna sytuacja następować może w niemal każdym zawodzie, z wyjątkiem menedżerów (komputery i roboty za nich nie będą podejmować decyzji albo motywować ludzi do pracy).
Żaden problem – odpowie przedsiębiorca – zredukuję czas pracy, ale proporcjonalnie zredukuję pensje. Wciąż więc wzrost produktywności będzie przynosił udziałowcom firmy wzrost zysku.
Otóż niezupełnie. By gospodarka nie zaczęła się staczać po równi pochyłej, trzeba będzie skrócić czas pracy bez zmniejszania pensji. Bo niskie bezrobocie to tylko jeden z warunków wzrostu gospodarczego. Innym, równie ważnym, jest siła nabywcza społeczeństwa. Dziś siła nabywcza Polaków nie jest najwyższa, więc sprzedawcy notują mniejsze obroty. A więc tracą nie tylko klienci, których nie stać na zakupy, lecz także producenci i pośrednicy.
Jeśli w wyniku wzrostu produktywności rosną dochody przedsiębiorców a spadają pracowników (którzy są jednocześnie konsumentami), to tych ostatnich nie stać na zakupy. W efekcie na dłuższą metę dochody przedsiębiorców spadają, rozpoczynają się bankructwa i recesja. Co więcej, drastyczna nierówność dochodów może zrodzić protesty społeczne.
By za kilkanaście lat nie doprowadzić do masowego bezrobocia, prawdopodobnie trzeba będzie skracać tydzień pracy. By nie dopuścić do recesji spowodowanej ubożeniem społeczeństwa – nie będzie można obniżyć pensji. Tak zrobiła Francja, skracając tydzień pracy o 5 godzin i zakazując przedsiębiorcom obniżania zarobków. Dziś o tym samym poważnie myślą inne kraje Unii Europejskiej. Choć wielu ekspertów twierdzi, nie bez racji, że skrócenie tygodnia pracy powinien wymusić wolny rynek a nie regulacje prawne.
Futuryści już dawno przewidywali, że za kilkadziesiąt lat ludzie nie będą w ogóle pracować, bo wszystko zrobią za nas maszyny i komputery. Wygląda na to, że powoli trzeba zacząć myśleć, jak do tego dostosować gospodarkę wolnorynkową. W taki sposób, by nie stracili ani pracodawcy ani pracownicy.
Rafał Szczepanik